Od lat tworzy Pani liczne projekty taneczne i działa w środowisku artystycznym w Zielonej Górze. Jakie są ryzyka i szanse w takiej branży w średniej wielkości mieście?
Można to oceniać na różnych płaszczyznach. Ja skupiam się głównie na prowadzeniu studia tańca. I tu niestety wielkość Zielonej Góry wpływa na małą ilość zajęć dla studentów, którzy mogliby wypełniać sale w godzinach wieczornych . Większość uczniów po ukończeniu szkoły średniej wyjeżdża do większych miast. Dlatego też nasi klienci to dzieci od wieku przedszkolnego poprzez szkoły podstawowe i średnie. Kolejna grupa to dorośli. Jednak grupy te nie są łatwe do utrzymania.
Z drugiej strony w tak małej miejscowości klienci nie kierują się aż tak bardzo lokalizacją – choć, nie oszukujmy się, w dzisiejszych czasach jest to bardzo istotne. Natomiast jeśli tylko zapragną, są w stanie zawozić własne dziecko na drugi koniec miasta, bo akurat tam jest jego ulubiony instruktor czy studio tańca i nie zajmuje to połowy dnia.
Kolejną płaszczyzną są komercyjne pokazy zaawansowanych tancerzy. W tym zakresie pracy jest bardzo mało, a tak naprawdę prawie wcale. Zarobić można tańcząc w zespołach cheerleaders lub ewentualnie na pojedynczych zleceniach typu sylwester lub inny duży event.
Wyszła Pani z jednej firmy i stworzyła swoją działającą w takiej branży. Co Panią kierowało i czy była to trudna decyzja?
Byłam zaskoczona jak łatwo przyszło mi podjęcie ostatecznej decyzji. Widocznie byłam na to naprawdę gotowa. Ale poprzedzało to kilka lat różnych sytuacji i własnych przemyśleń. Myślę, że po prostu do tego dojrzałam.
Przede wszystkim firma, w której pracowałam nie dawała mi możliwości pracy na innych stanowiskach, a więc nie mogłam się rozwijać, czego bardzo potrzebowałam na tym etapie mojego życia. Urodziłam dziecko i nie chciałam każdego popołudnia spędzać na sali. Poza tym miałam wrażenie, że utknęłam. Że mogę tylko prowadzić zajęcia i że niedługo uwierzę, że nic innego nie umiem robić; że praca, której się oddaję ostatecznie do niczego nie prowadzi (jeśli o mnie chodzi) i gdzieś umknął mi jej sens, pasja do niej.
Do tego grupa, w której tam tańczyłam i która była moim głównym motorem przestała się odpowiednio komunikować, co było powodem wielu nieporozumień, ale też ciężkiej atmosfery.
Czułam też, że to już nie jest to miejsce dla mnie, że chciałabym innych relacji w zespole. Czułam potrzebę poznawania nowych ludzi i próbowania nowych wyzwań. Czułam, że czeka mnie coś więcej. Bo przecież, jak mawiał Heraklit: „Jedyną stałą rzeczą w życiu jest zmiana”.
Czy korzystała Pani z jakiś form dofinansować tworząc swoje studio tańca?
Tak, do Urzędu Pracy złożyłam wniosek o dofinansowanie na założenie pierwszej działalności gospodarczej. Został rozstrzygnięty pozytywnie.
Prowadzi Pani aktywnie profile w mediach społecznościowych. W jaki sposób wpływają na sprzedaż oferty?
Niestety nie mam możliwości poświęcenia na to wystarczająco dużo czasu. Uważam, że nie jest to moja mocna strona, choć staram się pokazać trochę życia studia zarówno na Facebooku, jak i Instagramie. Już wszyscy wiemy, że multitasking nie jest najlepszym wyjściem, a ja niestety tak pracuję. Prowadzę wiele zajęć tanecznych i jestem głównym choreografem większości grup. W firmie zajmuję się 90% czynności. Do tego nadal sama tańczę, a przynajmniej próbuję. Ciężko jest prowadzić biznes kobiecie z dzieckiem w mieście, w którym nie ma korzeni i rodziny. Mam wyrzuty sumienia, że nie mam czasu dla syna, nie wspominając o domu. Na szczęście mąż bardzo mi pomaga.
Jak zmieniają się koszty prowadzenia działalności w Zielonej Górze w porównaniu do metropolii?
Nie mam pojęcia, bo nigdy nie prowadziłam studia w metropolii. Pewnie inne są koszty wynajęcia sali oraz zatrudnienia instruktorów. Natomiast, z tego co wiem, zajęcia potrafią być też dwa razy droższe. No i metropolie mają wspomniane już wcześniej grupy studenckie, czyli wydłuża się ilość godzin w grafiku, tym samym koszt sali rozkłada się inaczej.
Jakie były największe wyzwania z którymi spotkała się Pani otwierając swój pierwszy biznes?
Chyba brak znajomości. Nie pochodzę stąd i nie mam tu żadnej rodziny. O ile w momentach, kiedy wszystko się układa jest okej, o tyle w bardzo trudnych chwilach odczuwam, że wiele spraw nadal załatwia się przez matki, ciotki, wujków i ich znajomych. Ale też przez znajomości z podstawówki czy szkoły średniej. Ja musiałam sobie wszystko „wychodzić”, wyszukać, wystać, wyczekać, a potem jeszcze się nie wychylać. Czasem jak nie drzwiami to oknem, czego w przeszłości bym się po sobie nie spodziewała.
W tym sezonie przykładowo miałam ogromne problemy z salą. Pojawiły się w połowie września czyli w najtrudniejszym momencie. Pisałam, dzwoniłam do placówek i osób prywatnych, odwiedziłam kilkadziesiąt miejsc. Zbywano mnie, choć wiedziałam, że sala jest wolna albo ma puste przebiegi. Dopiero po sięgnięciu po znajomości typu kolega czyjejś babci coś się ruszyło. W październiku byłam na wszystkich zajęciach, które prowadzili moi instruktorzy, przewoziłam sprzęt z sali na salę, otwierałam, zamykałam, rozdawałam umowy nowym klientom. Dopiero w styczniu zaczęłam wychodzić na prostą.
Jak sobie Pani radzi z sezonowością? Co z miesiącami, gdy zajęcia w szkole się nie odbywają?
Na szczęście mam tę możliwość, by zawiesić działalność i nie ponosić z tego tytułu ogromnych kosztów. Teoretycznie robię sobie dwa miesiące wakacji, kiedy na utrzymaniu mam tylko salę. Koniec końców wychodzi mi jakieś trzy, cztery tygodnie luźniejszego czasu od około 21 lipca do 15 sierpnia. Staram się wtedy zrealizować swoje projekty, rozwijać się, czasem prowadzę jakieś warsztaty, ale co ważne – w końcu mam czas na dom i życie rodzinne.
Co by Pani poradziła osobom, które wychodzą z jednej firmy, by otworzyć inną o podobnym lub tym samym profilu?
Bardzo dobre pytanie. Chyba poleciłabym znaleźć swój własny charakter, pewną odmienność. Zobaczyć kim jestem i co innego mogę dać klientom. I być w tym w 100%.
Co uważa Pani za swój największy sukces?
Chyba to jaką drogę przeszłam, jak bardzo się zmieniłam. Chodzi też o zmianę mentalności. Mało kto patrzy na mnie przez ten pryzmat, bo mało kto wie skąd pochodzę i jak trudna to była droga. Ile pracy, poświęcenia i wyrzeczeń kosztowała. Przyjeżdżając do Zielonej Góry byłam szaraczkiem i tańczyłam w ostatnich liniach w zespole, w którym po kilku latach zostałam kierownikiem artystycznym i głównym choreografem. Jako jedyna jeździłam po Polsce na warsztaty. Był czas, że nie przemieszczałam się po Zielonej Górze autobusami tylko chodziłam na nogach, żeby każdą złotówkę zaoszczędzić na rozwój mojej pasji. Nie piłam kaw w kawiarniach, nie jadałam w restauracjach. Ogólnie kierunek był jeden – jak najwięcej tańczyć. I cieszę się, że nadal to robię, bo jak się okazuje to mój życiowy tlen.
Barbara Mieszkalska
Tancerka, choreograf, instruktor tańca.